sobota, 28 marca 2015

Padłem na twarz

Padłem na twarz, nie dojadłszy loda. Wyjadłem trochę wanilii, trochę więcej pistacji i z nienaruszoną warstwą czekoladową odstawiłem plastikowy kubek z powrotem do zamrażarki. Może kiedyś zjem.
To jest właśnie ta wysoka cena, jaką zapłaciłem za oglądanie świtu. Ostatniego świtu ostatniej soboty marca i ostatniego świtu starego, zimowego czasu. Pusty autobus, którym jechałem przywitać poranne słońce nie miał mi nic do powiedzenia. Kasjerzy hipermarketów jak wsiedli, tak wysiedli. Jechałem dalej, na pętli czekał świt. I kiedy mój autobus zajechał na miejsce i wypluł mnie na wysepkę, świt już pchał się w moje ramiona, tak, witaliśmy się długo i czule, by następnie nie mniej długo i czule żegnać się, albowiem był to ostatni świt świtający w zimowym czasie. Następny świt miał już nadejść w czasie letnim i nie miał być już tym samym świtem.
Ponieważ świt mieszka jednak dość daleko, postanowiłem wrócić pociągiem. W pociągu wszyscy coś robili. Pan robotnik pił piwo, pani o wyglądzie małomiasteczkowej nauczycielki robiła sobie pełen makijaż, a zapyziały gimnazjalista puszczał nam ze swoich maleńkich słuchaweczek rozbudzającą muzykę. Tak mijała podróż i tak mijał dzień. Jechałem pociągiem, marzyłem o lodzie i nie miałem tak poważnych zajęć jak inni ludzie. 
Wysiadłem z pociągu, usiadłem na kanapie we własnym mieszkaniu i zacząłem wcinać loda. Szybko okazało się, że świt wyssał całą moją energię i lód przestał być szczytem marzeń. Zostałem więc bez nich, dlatego utkwiłem tępy wzrok w telewizorze. Mógłbym wpaść w depresję i nie radzić sobie z życiem. Jak dobrze, że nie jestem pilotem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz