piątek, 17 kwietnia 2015

Wygrałem wyścig

Wygrałem wyścig! Po wielu tygodniach obliczyłem dokładnie, w którym miejscu wsiąść do metra na Świętokrzyskiej, żeby na Rondzie Daszyńskiego wysiąść prosto na schody ruchome, tak by nie potrącić żadnego człowieka. Ludzie są jak trzcina i wystarczy mały podmuch, żeby... Drzwi się otworzyły. Wyskoczyłem jak dziki. Biznesmen w średnim wieku wdarł się na pierwsze z brzegu schody i jął pędzić jadąc. Przez 3 sekundy był ułamek sekundy przede mną. Wszystko przez to, że wpadłem na zepsute schody obok. Biegłem po nieruchomych schodach lecz mimo to szybko przejąłem prowadzenie. Na powierzchni byłem pierwszy. Słońce w nagrodę opromieniło mnie złotym blaskiem i w tejże glorii noszę się do teraz. Tak wygrałem wyścig i wiem, że to będzie dobry dzień!

czwartek, 16 kwietnia 2015

To już ostatnie 48 h na Górnym Mokotowie. Po dokładnie ćwierć wieku beztroskiego mieszkania tutaj, zabieram swoją kołdrę i szczoteczkę do zębów, i znikam, żeby ukryć się w dolnych rejonach tej samej dzielnicy. Tak zamieszkam wśród drzew, parków, żebrzących wiewiórek i naspeedowanych jeży. U podnóża skarpy z dumnymi pałacami, nieopodal starego fortu i dawnej skoczni bez wyskoczni. Rankiem będą mnie budziły dzwony pobliskiego kościoła, a tuż przed snem pomachają mi skrzydłami rozszalałe nietoperze znad zawsze przykrytego cieniem stawu. Moim spacerom nie będą już towarzyszyć niewiadomego pochodzenia syreny kolejowe ani odgłosy hamujących lokomotyw. Nie będzie już kompotu truskawkowego z własnej piwnicy ani też sąsiada z śmiertelnie białym psem Sunday'em. Tak i zabieram swoją kołdrę, szczoteczkę i ostatnią butelkę wina domowej roboty. Ruszam w świat jakieś 10-15 minut stąd! Będę za 48 godzin.

środa, 8 kwietnia 2015

Takie popołudnie

Oglądam stopy nad morzem. Na ekranie monitora świeże stopy nurzają się w letniej wodzie. Wtedy jem kanapkę z szynką. Zjadłbym też czekoladowego zająca, który od paru dni stoi na biurku odwrócony do mnie plecami. Ale wiem, że czekoladowe zające lubią pożyć kilka lat. W tym czasie pokrywają się czymś siwym i w tej siwiźnie czekoladowego zająca jest coś niezwykle spokojnego, a przyrównać ten spokój da się jedynie do młodych stóp nurzających się w letniej wodzie chłodnego morza. Kiedyś i ja zanurzę stopy w wodzie takiego morza. Wówczas będę miał ze sobą siwego zająca, którego wypakuję z żółtego sreberka. Zostawię go na plaży, wyeksponowanego na wściekłe słońce i będę go opalał... na pierwotny dlań brąz.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Sławny kompozytor

No więc tak. Spędzam święta na świeżym powietrzu, bo jak święta do dobra stara polska wieś, strzechy, trawa, łąki i widły. Chodzę, snuję się wręcz między cudami przyrody i zachwycam się. Zachwycam się, dzięki czynię za te hojne dary i dalej idę i znowu się zachwycam, i znowu dzięki czynię, i tak od rana do wieczora, i potem znowu od rana i nagle stop. Na jednej z moich ścieżek spotyka mnie człowiek z siwą brodą i niebieskim okiem:

- pan stąd?
- trochę, zwiałem stąd jak tylko uchyliła się furtka zagrody
- to prawie jak ja
- i co, wrócił pan tutaj?
- wpadam co jakiś czas i…
- i się tu panu pewnie podoba?
- no wie pan, w sumie trawy, łąki, widły, rzeka, przyroda, że nie sposób nie kochać…
- no i Fr…

- a nic pan nie mówi. To przez niego tak się tu nazmieniało. Trzeciorzędny kompozytorzyna, którego matka niosła przez te trawy tu do chrztu, ale on w sumie nic z tego nie pamiętał. Nie mógł pamiętać. Wiem, wszyscy są nim tutaj zachwyceni, bo przecież siedział niby pod tymi wierzbami z papierem nutowym, zasłuchiwał się w te wierzby, wierzby i rzeki szum szum i rechot żab rere kumkum i teraz wieś słynna na cały ten świat. Coś panu powiem… kiedy on się tarzał w tutejszym błocie z chłopskimi dzieciakami, nie miał jeszcze pojęcia o pięciolinii, nie mam pojęcia, jak się to stało, iż się w ogóle dowiedział. Powiem panu coś jeszcze. Wie pan, co on tak naprawdę zawdzięcza tej rzece i tym tu wierzbom? To właśnie na tym błocie, pod tymi wierzbami, wierzbami, między tymi szumami i żabami żabami, złapał chorobę, która toczyła go do końca życia i nawet wtedy kiedy biegle już mówił po francusku, między operatorem czasu przeszłego i czasownikiem wypluwał krew. Tyle zawdzięczał tej pięknej ziemi, do której zdaniem wielu rzekomo wzdychał z emigracji. A zresztą… widział pan kiedykolwiek w jakiejkolwiek gablocie, iżby w którymkolwiek z listów, pism jakichkolwiek wymawiał imię tej wsi, tęsknił za łąkami, od których pluł krwią? No właśnie… i nawet w tutejszym kościele kazania są o nim. Tutaj wynieśli go na ołtarze, a on wdzięczny w każdą niedzielę czy to słota czy to deszcz, wpuszcza łunę światła przez witraż świątyni i swoją kompozytorską ręką pozdrawia zawsze tak samo oniemiały lud. Ten, który za konkubinę miał wywrotową poetkę, która i jego porzuciła, i jeśli już wzdychał za tą tu wsią, to właśnie raniony niespełnioną miłością. Ale kompozytorzy tak mają, tak potrafią zakręcić rzeczywistością, namieszać ludziom w głowach, że nagle zdaje się, że oto święci oni sami, a ich te kawałki to ułamane kawałki nieba. A pan weźmie i posłucha takiego jednego. Toż to smuty nieprawdopodobne i niemożliwe, iżby się spod tych naszych wierzb i znad naszej rzeki wzięły. Takie rzeczy przystoją mieszkańcom głębokiej Syberii czy innych takich… To się proszę pana nie mieści w głowie, że oni go tu tak wielbią, ale rozumiem, rozumiem, że biedni tacy, że innego nie mieli. Może kiedyś…


Tak odwrócił się, wyrwał jedną z kostek ułożonych w brukowany szlak na cześć owego kompozytora i rzucił w pole, i odszedł, i spowiła go mgła znad rzeki. A ja cały dzień snułem się między wierzbami, próbując przypomnieć sobie nazwisko Franciszka, tego słynnego kompozytora. Tak snułem się, snułem i nic.