niedziela, 5 kwietnia 2015

Sławny kompozytor

No więc tak. Spędzam święta na świeżym powietrzu, bo jak święta do dobra stara polska wieś, strzechy, trawa, łąki i widły. Chodzę, snuję się wręcz między cudami przyrody i zachwycam się. Zachwycam się, dzięki czynię za te hojne dary i dalej idę i znowu się zachwycam, i znowu dzięki czynię, i tak od rana do wieczora, i potem znowu od rana i nagle stop. Na jednej z moich ścieżek spotyka mnie człowiek z siwą brodą i niebieskim okiem:

- pan stąd?
- trochę, zwiałem stąd jak tylko uchyliła się furtka zagrody
- to prawie jak ja
- i co, wrócił pan tutaj?
- wpadam co jakiś czas i…
- i się tu panu pewnie podoba?
- no wie pan, w sumie trawy, łąki, widły, rzeka, przyroda, że nie sposób nie kochać…
- no i Fr…

- a nic pan nie mówi. To przez niego tak się tu nazmieniało. Trzeciorzędny kompozytorzyna, którego matka niosła przez te trawy tu do chrztu, ale on w sumie nic z tego nie pamiętał. Nie mógł pamiętać. Wiem, wszyscy są nim tutaj zachwyceni, bo przecież siedział niby pod tymi wierzbami z papierem nutowym, zasłuchiwał się w te wierzby, wierzby i rzeki szum szum i rechot żab rere kumkum i teraz wieś słynna na cały ten świat. Coś panu powiem… kiedy on się tarzał w tutejszym błocie z chłopskimi dzieciakami, nie miał jeszcze pojęcia o pięciolinii, nie mam pojęcia, jak się to stało, iż się w ogóle dowiedział. Powiem panu coś jeszcze. Wie pan, co on tak naprawdę zawdzięcza tej rzece i tym tu wierzbom? To właśnie na tym błocie, pod tymi wierzbami, wierzbami, między tymi szumami i żabami żabami, złapał chorobę, która toczyła go do końca życia i nawet wtedy kiedy biegle już mówił po francusku, między operatorem czasu przeszłego i czasownikiem wypluwał krew. Tyle zawdzięczał tej pięknej ziemi, do której zdaniem wielu rzekomo wzdychał z emigracji. A zresztą… widział pan kiedykolwiek w jakiejkolwiek gablocie, iżby w którymkolwiek z listów, pism jakichkolwiek wymawiał imię tej wsi, tęsknił za łąkami, od których pluł krwią? No właśnie… i nawet w tutejszym kościele kazania są o nim. Tutaj wynieśli go na ołtarze, a on wdzięczny w każdą niedzielę czy to słota czy to deszcz, wpuszcza łunę światła przez witraż świątyni i swoją kompozytorską ręką pozdrawia zawsze tak samo oniemiały lud. Ten, który za konkubinę miał wywrotową poetkę, która i jego porzuciła, i jeśli już wzdychał za tą tu wsią, to właśnie raniony niespełnioną miłością. Ale kompozytorzy tak mają, tak potrafią zakręcić rzeczywistością, namieszać ludziom w głowach, że nagle zdaje się, że oto święci oni sami, a ich te kawałki to ułamane kawałki nieba. A pan weźmie i posłucha takiego jednego. Toż to smuty nieprawdopodobne i niemożliwe, iżby się spod tych naszych wierzb i znad naszej rzeki wzięły. Takie rzeczy przystoją mieszkańcom głębokiej Syberii czy innych takich… To się proszę pana nie mieści w głowie, że oni go tu tak wielbią, ale rozumiem, rozumiem, że biedni tacy, że innego nie mieli. Może kiedyś…


Tak odwrócił się, wyrwał jedną z kostek ułożonych w brukowany szlak na cześć owego kompozytora i rzucił w pole, i odszedł, i spowiła go mgła znad rzeki. A ja cały dzień snułem się między wierzbami, próbując przypomnieć sobie nazwisko Franciszka, tego słynnego kompozytora. Tak snułem się, snułem i nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz