poniedziałek, 27 czerwca 2016

Krótka rzecz o mocy siedzenia na torach

Dotarłem tam o świcie. Piąta pięćdziesiąt wysiadłem z taksy. Za te pieniądze mógłbym spokojnie dojechać do Wilna, ale małe dwudziestominutowe przyjemności też muszą mieć swoją cenę. Taksówkarz opowiadał o imprezach na brzegu Wisły i o intensywnej pracy w związku z odtransportowaniem zmęczonych piciem Warszawiaków do ich własnych domów zbudowanych na fundamentach z franków szwajcarskich albo i nie. Pół drogi usiłował mnie namówić do obejrzenia meczu Polska-Szwajcaria. Był człowiekiem dobrym, miłym, łagodnym, więc prawie się ugiąłem i obejrzałem. Nie obejrzałem. Przecież był upał, więc mówił też o swoistym antidotum na uporczywe upały. Basen. Ale nie taki byle basen. Rzecz jest o ozonowanej wodzie. Następcy chloru i innych reliktów przeszłości. I znowu taksówkarz jest miły, dobry i łagodny i z pewnością przekonałbym się do basenu, gdybym tylko chodził na basen. Taksa staje. Wysiadam. Przede mną tory. Te same tory, które czterdzieści lat temu piłowali bohaterowie swoich czasów. Którzy usiedli na torach, zatrzymując pociąg. Jakże bezsilny jest pociąg, który nie może ruszyć, bo oni usiedli. Patrzę na te tory i wiem, że dziś siedzeniem na torach niczego nie wskóram. Niczego. Ot, tyrania wolności.

środa, 22 czerwca 2016

Pani z hotelowej kuchni w miasteczku Tabor

Najbardziej będzie mi brakowało tej pani z kuchni. I tej jajecznicy ze słoniną co rano. Chłodnego powietrza w przytulnej jadalence i codziennie tego samego Mozarta w tle. Poza tym tęsknię za pomarańczowym sokiem, który pani z kuchni przynosiła tylko do mojego stolika, podczas gdy inni goście musieli zadowalać się przeciętnym sokiem z jabłek. I tej wędliny, i tego sera, i tego pieczywa będzie mi jeszcze długo brakować. I tego rozentuzjazmowanego wołania przez okienko dobre rano. I tych słodyczy, tych ciast, tych pączków, przy których rzadka, wodnista i beztreściwa kawa rozczarowywała tyle co nic. I brakuje mi tego wszystkiego, czego wówczas nie zdążyłem nawet wziąć do ust. Tego masła, dżemu, tych jajek na twardo i nawet tych przebrzydłych surowych ogórków. 
Myślę o tej pani, o Mozarcie, myślę o tym co zjadłem i co jeszcze do zjedzenia zostało, siedząc rano w zaciszu swej domowej kuchni i odzierając kajzerki z pleśni.

czwartek, 16 czerwca 2016

Hell i kopter

Myślałem, że oto koniec. 6:45. Okna zaledwie uchylone. A on się zniża. Hałas niemożebny. Przecież on jest tuż nad naszym dachem. Na wysokości szóstego piętra. A mamy tylko pięć. Może cztery. Raczej pięć. No i mieszkamy tuż przy skarpie. Skarpa wysoka. Tak z siedem pięter. On leci na zabicie. Może wojna. Wojna!

7:15. Na piątym piętrze słychać krzyk. Mężczyzna. Krzyczy. Drze się. Darcie ma przenikliwe. Gdyby ostrze noża miało dźwięk, to byłby to dźwięk tego darcia. Obdzieranie. Może wojna. Może przyszli po inteligencję. Dlaczego po mnie nie przyszli?

8:15. Cisza. Nagłe olśnienie. Wiem! Wiem! To nie wojna i to nie helikopter. To czarny potwór z wielkim podgardlem i z czarnymi śmigłoskrzydłami spuścił się nagle z porannego nieba i przeleciał nad okolicą, i przetrzepał ją swym wzrokiem, i porwał ze sobą wszystkie butelki i wszystkie puszki ze wszelkim płynem powyżej 3,5%. Każdy dom, każdą piwnicę z procentów ogołocił.

To prawdziwy dramat dla tutejszej ludności. Smutek. Na osiedlu pustki. Ucichło. Umarło. Lada moment całodobowy przestanie być cało. Przestanie być dobowy. Uschnie. Bo nie będzie czego wziąć do ust. Usta nie. Ustanie. Uschnie.


środa, 15 czerwca 2016

Paw z Piaseczyńskiej

Było to jakieś dwa tygodnie temu. Między sobotą a niedzielą. Było. Już nie jest. Usiadł na chodniku. Odcisnął ślad. Ślad pozostał. Pamiętam tamten niedzielny poranek. Jeszcze siedział. A potem pamiętam tamten poniedziałkowy poranek. Odleciał. Pozostał ślad. Promienisty. Wyrazisty. Nie do zdarcia. Widzialny. Skrzyżowanie. Piaseczyńskiej i Braci Pillatich. A może Piaseczyńskiej i Piwarskiego. To nie jest normalne skrzyżowanie. Nieważne. W każdym razie. Na drugim biegunie skrzyżowania. Jeśli skrzyżowanie ma bieguny to tak właśnie jest. Na pierwszym biegunie drzwi całodobowego. Na drugim on. Jego ślad. Dumny. Dumny. Dumny. Jakby wstał i wyszedł z trumny.

I tak dzień w dzień. Wspomnienie po nim wita mieszkańców tej pięknej dzielnicy. Idą do pracy. Nie idą. Idą do Kerfura. Nie idą. Siedzą na murku. Murek ich zatrudnia. Murek ich podtrzymuje. A oni plecami do odcisku ptaka. Mijają go łukiem. Szerokim łukiem. Triumfalnym łukiem. Mijają pawia łukiem jakby był nieżywym krukiem.

Myślałem w tych ostatnich dniach o samotności tego tworu. O tym gdzie teraz przebywa jego serce. Gdzie jest on. Czy na Piaseczyńskiej, czy gdzieś w przestworzach, czy może już doleciał do słońca, spłonął, a z jego popiołów narodzą się nowe, małe, by już niebawem osiąść na mokotowskich chodnikach, by ozdabiać szarą codzienność tutejszych mieszkańców, by rozproszyć okropną szarzyzno-krzywiznę tutejszej kostki brukowej. Bo żywot pawia jest różowy. Niczym sklep całodobowy.

sobota, 4 czerwca 2016

PKP Warszawa Ursus

Przepraszam. Czy wie pan, o której będzie pociąg do centrum? O dziewiętnastej piętnaście. Tak mi się wydaje. Ale mogę się mylić.

Myliłem się. Równo dziewiętnasta piętnaście facet zaczyna się na mnie patrzyć. Siedzę w drugim końcu peronu, a on i tak wbija we mnie wzrok. Domaga się pociągu, a ja na brak pociągu nic poradzić przecież nie mogę.

Dziewiętnasta siedemnaście. Pociąg nie przyjeżdża. Nie ma go nawet na kolejowym horyzoncie. Dla mnie to lepiej. Zachód słońca na obrzeżach miasta zawsze wyglądał lepiej niż w zatęchłym centrum.

Dziewiętnasta dziewiętnaście. Pan zawiesił na mnie wzrok. Trwale. Mam stuprocentową pewność, że patrzy na mnie. Gdyby wyczekiwał wzrokiem pociągu, obróciłby głowę o sto osiemdziesiąt stopni.

Dziewiętnasta dwadzieścia trzy. Tu jest naprawdę bardzo przyjemnie. Słońce zachodzi, cisza, wiatr muska mi twarz. Mógłbym tu zostać i napawać się ciszą i spokojem. Ale ten wzrok!

Dziewiętnasta dwadzieścia pięć. No dobra. Chyba przeczytałem nie ten rozkład. Pociąg dziewiętnasta piętnaście będzie kursował dopiero od trzynastego. Dziś przyjedzie za minutę. Dziewiętnasta dwadzieścia sześć. Czy iść, przeprosić i dopoinformować pana?

Dziewiętnasta dwadzieścia sześć. A niech sam ruszy tyłek i poczyta rozkład. Informacją na kolei zajmują się inni. Nie mogę im tak podbierać pracy. Nie mam moralnego prawa. O! Jedzie pociąg.

Dziewiętnasta dwadzieścia sześć (znowu!). Wstaję. Wstaje pan. Idę do początku składu. Pan z każdą sekundą też coraz bardziej idzie do początku składu. Będzie dym. Albo syczenie. Sykanie. Sssss...

Dziewiętnasta dwadzieścia siedem. Siedzę najlepiej. Tuż obok grubego konduktora. Jedziemy. Pan nie przychodzi. Dymu nie będzie. Jestem bezpieczny. Ale mogę się mylić.