piątek, 29 lipca 2016

Prze pro Vacka

No dobra, namówili mnie, a nawet postraszyli. A tak naprawdę dwa lata już tu siedzę i nikt nie odkrył mnie i nie nominował do żadnej prestiżowej nagrody. Dlatego przenoszę cały mój dobytek na inną platformę wiertniczą, gdzie spodziewam się pozyskiwać większe ilości drogich surowców. Nie płaczcie, nie rwijcie szat, ale kliknijcie i doznajcie przeniesienia do lepszego świata o większych możliwościach.

czwartek, 28 lipca 2016

Jechałem do Białegostoku

Pociągiem, bo czym. Koleje w moim kraju zbudowały klimatyzowany bezprzedziałowy pociąg z niebieskimi siedzeniami i nieotwieralnymi oknami i nazwały go Dart. Pociąg jest miły, kulturalny, ceny promocyjne, pasażerowie nieuciążliwi, a konduktorzy udają, że ich nie ma. Toaleta stoi na środku "salonu", więc każdy wie, gdzie to. Suszarkę do rąk słychać w całym wagonie, dzięki czemu wszyscy wiedzą, kto myje ręce i suszy je, nie marnując papierowych ręczników, przez które giną drzewa. Za oknem Warszawa, Legionowo, Radzymin i Tłuszcz. Między miastami ludzie mają pola, lasy, łąki, stawy. Po tej stronie globu nadal żywy jest zwyczaj obrabiania ziemi. Tu się nadal dzieją sianokosy. Pięknopolskie bociany wznoszą się w przestworza i opadają na zielone pola. Niektórzy ludzie mają tu nawet pojedyncze krowy, którym nie szczędzą trawy z bezkresnych łąk. Żadnych niemieckich wiatraków ani ruin fabryk z czasów kiedy wszyscy mieli pracę. Czasem tylko zardzewiały most przez bagna, które zapraszają do głębi siebie. Całe te zielone place przeszywają miasteczka posiane przez przypadek i trochę od niechcenia. Chciałoby się, aby ten kurs nigdy się nie skończył i żeby też nigdy nie nastała stacja końcowa. Niestety czasy, kiedy wszelki kulawy wiejski kundel wyprzedzał składy kolei, minęły bezpowrotnie. Mamy więc migające krowy, pędzące pod prąd wściekłe ciągniki oraz przesuwającego się nad mokradłami pana, co już tak od stuleci wywija kosą ponad klejącymi się do siebie płatami kipiącej roślinności.

piątek, 22 lipca 2016

Jechałem pociągiem znad morza

Jechałem pociągiem znad morza. Jechałem Flirtem. Flirtem z Gdyni Głównej. Flirt to nowy nabytek Polskich Kolei. Nie należy do najładniejszych, ale jest wygodny i lepszy niż przedziały. Ma niebieskie siedzenia, do których pasuję.

Z przodu turyści z Niemiec wracają znad polskiego morza. Oglądają swoje zdjęcia na smartfonie. Widać je przez szparę między siedzeniami. Dziesięć minut oglądania morza i piasku. I jednego pana, którego powiększają i pomniejszają sobie za pomocą wskazującego palca. Powiększony pan stoi na plaży. Bez odzienia.

W tle solówka Slasha. Ale jakoś ani Nightrain ani inne apetyty na destrukcję nie pasują do tej kolejowej nowoczesności. Do tych kibli otwieranych na okrągły przycisk. Ani do tych telewizorków. Ani do tej pani syntezatorki o wybitnie nienaturalnej polszczyźnie.

Jest Włocławek. We Włocławku wysiada trzy czwarte pociągu. Włocławek musi być najlepiej wypoczętym miastem w Polsce. Tak w sumie wygląda.

Wróciłem Flirtem znad morza. Dworzec Centralny natychmiast chwycił mnie w swe ramiona. Tak pieściliśmy się chyba do białego rana. Było naprawdę fajnie.

piątek, 15 lipca 2016

Staszic: Warszawa - Bydgoszcz

Dziś pojadę pociągiem. Pojadę pociągiem przez świat. Nie, nie w świat. W świat nie znaczy do Bydgoszczy. Ale tak. Jeśli nie staną się rzeczy straszne, dziś moje oczy ujrzą Bydgoszcz. A wszystko dzięki pociągowi Staszic. Pociągowi, który w sieci uchodzi za pechowy. Być może gubi na trasie wagony. Być może łapie dwustuczterdziestominutowe opóźnienia na dziesięć minut przed wjazdem na stację Bydgoszcz. Być może pod koła pociągu Staszic nagminnie lecą drzewa, dziki i łosie. Być może pijani piątkiem pasażerowie częściej chwytają za hamulce bezpieczeństwa. A być może ten pociąg istnieje tylko w rozkładzie, zaś na szynach nikt go jeszcze nie widział.

Usiądę w siedemnastym wagonie, który znajduje się na samym końcu składu. Oczywiście zdarza się czasem, że w ostatni wagon uderza inny pociąg, ale znacznie częściej mamy na kolei do czynienia ze zderzeniami czołowymi. Myślę, że jestem bezpieczny. Chyba mam miejsce przy oknie. Poza tym przedział mieści osiem osób. A więc może być wszystko - narkotyki, dzieci, stare psiapsióły z Kutna pracujące na co dzień w jednym z warszawskich korpo, entuzjaści polityki oraz fani futbolu.

Ale wcale nie musi być tak źle. W końcu w czymś tak niepewnym i wątpliwym w swojej naturze, jak pociąg Staszic, mógłbym natknąć się na całkiem interesujący skład przedziału. Być może na siedzeniach zasiądą wówczas poeta, filozof, ksiądz, profesor literatury, kompozytor oraz malarz. Z innej znowu strony do pociągu, który praktycznie nie istnieje, prawdopodobnie nikt nie wsiądzie i zostanę w przedziale całkiem sam. 

Na koniec wysiądę w Bydgoszczy, a Bydgoszcz weźmie i się tym wszystkim zdziwi.

środa, 13 lipca 2016

Jak polubiłem urząd dzielnicowy

Zostałem entuzjastą urzędu. Przy całej niechęci do instytucji uruchamianych i utrzymywanych przez państwo polubiłem urząd dzielnicy. I nic to, że docierałem doń prawie godzinę, stosując autobus miejski. I nic to, że przez pół drogi biłem się z myślami, czy wreszcie nie przesiąść się w ponton, kajak czy coś innego co ma płetwy i/lub unosi się na wodzie. W pewnym momencie moje spracowane dłonie pchają jednak drzwi urzędu i znajduję się w długim, sięgającym za horyzont holu.

W ciągu pięciu minut obskakuję dwa pokoje i trafiam do trzeciego, w którym załatwiam sprawunki z przemiłym panem, który odpowiada jasno i konkretnie na moje pytania, po czym zaczyna klikać w komputer, albowiem zna on obsługę komputera. 

Mój wzrok w owym czasie wygląda się przez przeogromne okno rozciągające się tutaj od wszystkich podłóg po wszystkie sufity. Szare ramy okienne doskonale zlewają się z szarzyzną panującej dziś aury. I tylko grupka dzieci znajdująca wakacyjne zajęcie w ścianach multikina tchnie barwami w dzielnicową nudę. Oto dzieciątka pozornie utrzymywane przez opiekunki w parnym rzędzie rozbiegają się na wszystkie strony i zdają się znajdować większe upodobanie w podeszczowej rzeczywistości betonowego świata niźli ciągnąć ku oklepanej mieszczańskiej rozrywce. 

Wizyta w przestronnym, klimatyzowanym i pełnym życzliwych ludzi urzędzie dobiega końca. Wymieniam jeszcze grzeczności z urzędnikiem, który odpowiada na dzień dobry, dziękuję, proszę, dziękuję i do widzenia, po czym ruszam w świat.

A spod urzędu zabiera mnie nad wyraz często kursujący tutaj autobus, do którego wsiada uformowana w prześliczną kolejeczkę garstka dobrych ludzi.

czwartek, 7 lipca 2016

Antidotum na stres, nerwice, rozedrganie, wstrząsy wewnętrzne, wstrząsy zewnętrzne oraz niekontrolowane szaleństwo

Na dworcu PKP w Ursusie pracuje najmilsza kioskarka w mieście. Jeszcze godzinę temu myślałem, że najmilszą kioskarką w mieście jest pani z kiosku przy przystanku Dolna, o ile po raz trzeci w ciągu godziny nie wyskoczy na fajka, jednak sześćdziesiąt minut temu spadła na drugie miejsce w stołecznym rankingu. Pani z ursuskiego kiosku okazała się być uosobieniem klasy, kultury oraz wewnętrznego spokoju i harmonii. Jej miły, przyjazny ton głosu, przyjemnie, kojąco i pokornie opadająca intonacja, a także szczerość i świeżość wypowiadanych przez nią obowiązkowych formułek kultury osobistej wydają się być wytęsknionym reliktem minionej epoki. I nawet kiedy kupuję jedną z najpodlejszych w kraju gazet, której prawdopodobnie i tak nie przeczytam, ale noszę ją przy sobie na wypadek zmasowanego ataku miejskich działaczy, ideowców i propagandystów, pani kioskarka nie schodzi z naturalnego i ciepłego tonu. Nie jest też upiorną gadułą uporczywie przerywającą zdążanie na pociąg. Nie robi też problemów z resztą, że niby to nie ma wydać, a swojemu ulubionemu szpakowatemu panu w średnim wieku, co to co dnia do niej zachodzi, zarzuca sucharem, zaśmiewa się, bierze gazetę i odchodzi, zawsze ma. I tylko asortyment w jej malutkim kiosku zdaje się nieco ubogi, aczkolwiek nie to jest najważniejsze.
Lecz oto prawda na dziś jest następująca: lepiej doznać ukojenia nerwów i wewnętrznych wstrząsów i odejść od okienka z niczym (w ujęciu materialnym), niźli doznawszy nerwicy i innych krwotoków wewnętrznych w wyniku konfrontacji z okrutnym potworem umazanym tuszem otrzymać największą porcję najobrzydliwszych śmieciowych informacji za możliwie najniższą cenę.

piątek, 1 lipca 2016

Przegrałem noc

Przegrałem noc. Przegrałem noc po przegranym meczu. Zaczęło się tuż po północy na Saskiej Kępie, kiedy dotarło do mnie, że dogodnych przesiadek nie będzie. Tak zacząłem przegrywać noc. Kiedy fala smutnych ciał wygalaretowywała się z napęczniałego i spóźnionego autobusu, można było się spodziewać najgorszego. Czterdzieści pięć minut później przegrywałem już noc na Placu Konstytucji, który od teraz nazywam Placem Przegranych Nocy. W kolejnych rundach tego dziwnego meczu, kiedy podjeżdżały kolejne autobusy, a moje zmęczone ciało zostawało z nich za każdym razem wypychane, jeśli nie wręcz wyrzygiwane jeszcze przed spożyciem, doznawałem kolejnych porażek i bolesnych nokautów. Czuję, jakby ten stan utrzymywał się aż do teraz. Oto stoję na Placu Przegranych Nocy, co jakiś czas podjeżdża kolejny autobus, a ja zostaję po raz kolejny wypchnięty, nim jeszcze moja noga przestąpi próg maszyny. Tak przegrałem los, noc i możliwość transportu. Tak zostałem komunikacyjnym Syzyfem. To się nie skończy. Przegrałem tę noc. Przegrałem tę noc z Portugalią. Przegrałem tę noc z Polską. Przegrałem tę noc z zetteemem. Przegrałem tę noc z mieszkańcami Mokotowa i Ursynowa. Przegrałem tę noc z płyty na płytę. Z prawego brzegu na lewy. Z lewego na prawy. Przegrałem tę noc z płytą Placu Konstytucji.  Przegrałem ze wszystkim z czym dało się przegrać. Przegrałem. Przegrałem, przegrałem, prze...

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Krótka rzecz o mocy siedzenia na torach

Dotarłem tam o świcie. Piąta pięćdziesiąt wysiadłem z taksy. Za te pieniądze mógłbym spokojnie dojechać do Wilna, ale małe dwudziestominutowe przyjemności też muszą mieć swoją cenę. Taksówkarz opowiadał o imprezach na brzegu Wisły i o intensywnej pracy w związku z odtransportowaniem zmęczonych piciem Warszawiaków do ich własnych domów zbudowanych na fundamentach z franków szwajcarskich albo i nie. Pół drogi usiłował mnie namówić do obejrzenia meczu Polska-Szwajcaria. Był człowiekiem dobrym, miłym, łagodnym, więc prawie się ugiąłem i obejrzałem. Nie obejrzałem. Przecież był upał, więc mówił też o swoistym antidotum na uporczywe upały. Basen. Ale nie taki byle basen. Rzecz jest o ozonowanej wodzie. Następcy chloru i innych reliktów przeszłości. I znowu taksówkarz jest miły, dobry i łagodny i z pewnością przekonałbym się do basenu, gdybym tylko chodził na basen. Taksa staje. Wysiadam. Przede mną tory. Te same tory, które czterdzieści lat temu piłowali bohaterowie swoich czasów. Którzy usiedli na torach, zatrzymując pociąg. Jakże bezsilny jest pociąg, który nie może ruszyć, bo oni usiedli. Patrzę na te tory i wiem, że dziś siedzeniem na torach niczego nie wskóram. Niczego. Ot, tyrania wolności.

środa, 22 czerwca 2016

Pani z hotelowej kuchni w miasteczku Tabor

Najbardziej będzie mi brakowało tej pani z kuchni. I tej jajecznicy ze słoniną co rano. Chłodnego powietrza w przytulnej jadalence i codziennie tego samego Mozarta w tle. Poza tym tęsknię za pomarańczowym sokiem, który pani z kuchni przynosiła tylko do mojego stolika, podczas gdy inni goście musieli zadowalać się przeciętnym sokiem z jabłek. I tej wędliny, i tego sera, i tego pieczywa będzie mi jeszcze długo brakować. I tego rozentuzjazmowanego wołania przez okienko dobre rano. I tych słodyczy, tych ciast, tych pączków, przy których rzadka, wodnista i beztreściwa kawa rozczarowywała tyle co nic. I brakuje mi tego wszystkiego, czego wówczas nie zdążyłem nawet wziąć do ust. Tego masła, dżemu, tych jajek na twardo i nawet tych przebrzydłych surowych ogórków. 
Myślę o tej pani, o Mozarcie, myślę o tym co zjadłem i co jeszcze do zjedzenia zostało, siedząc rano w zaciszu swej domowej kuchni i odzierając kajzerki z pleśni.

czwartek, 16 czerwca 2016

Hell i kopter

Myślałem, że oto koniec. 6:45. Okna zaledwie uchylone. A on się zniża. Hałas niemożebny. Przecież on jest tuż nad naszym dachem. Na wysokości szóstego piętra. A mamy tylko pięć. Może cztery. Raczej pięć. No i mieszkamy tuż przy skarpie. Skarpa wysoka. Tak z siedem pięter. On leci na zabicie. Może wojna. Wojna!

7:15. Na piątym piętrze słychać krzyk. Mężczyzna. Krzyczy. Drze się. Darcie ma przenikliwe. Gdyby ostrze noża miało dźwięk, to byłby to dźwięk tego darcia. Obdzieranie. Może wojna. Może przyszli po inteligencję. Dlaczego po mnie nie przyszli?

8:15. Cisza. Nagłe olśnienie. Wiem! Wiem! To nie wojna i to nie helikopter. To czarny potwór z wielkim podgardlem i z czarnymi śmigłoskrzydłami spuścił się nagle z porannego nieba i przeleciał nad okolicą, i przetrzepał ją swym wzrokiem, i porwał ze sobą wszystkie butelki i wszystkie puszki ze wszelkim płynem powyżej 3,5%. Każdy dom, każdą piwnicę z procentów ogołocił.

To prawdziwy dramat dla tutejszej ludności. Smutek. Na osiedlu pustki. Ucichło. Umarło. Lada moment całodobowy przestanie być cało. Przestanie być dobowy. Uschnie. Bo nie będzie czego wziąć do ust. Usta nie. Ustanie. Uschnie.


środa, 15 czerwca 2016

Paw z Piaseczyńskiej

Było to jakieś dwa tygodnie temu. Między sobotą a niedzielą. Było. Już nie jest. Usiadł na chodniku. Odcisnął ślad. Ślad pozostał. Pamiętam tamten niedzielny poranek. Jeszcze siedział. A potem pamiętam tamten poniedziałkowy poranek. Odleciał. Pozostał ślad. Promienisty. Wyrazisty. Nie do zdarcia. Widzialny. Skrzyżowanie. Piaseczyńskiej i Braci Pillatich. A może Piaseczyńskiej i Piwarskiego. To nie jest normalne skrzyżowanie. Nieważne. W każdym razie. Na drugim biegunie skrzyżowania. Jeśli skrzyżowanie ma bieguny to tak właśnie jest. Na pierwszym biegunie drzwi całodobowego. Na drugim on. Jego ślad. Dumny. Dumny. Dumny. Jakby wstał i wyszedł z trumny.

I tak dzień w dzień. Wspomnienie po nim wita mieszkańców tej pięknej dzielnicy. Idą do pracy. Nie idą. Idą do Kerfura. Nie idą. Siedzą na murku. Murek ich zatrudnia. Murek ich podtrzymuje. A oni plecami do odcisku ptaka. Mijają go łukiem. Szerokim łukiem. Triumfalnym łukiem. Mijają pawia łukiem jakby był nieżywym krukiem.

Myślałem w tych ostatnich dniach o samotności tego tworu. O tym gdzie teraz przebywa jego serce. Gdzie jest on. Czy na Piaseczyńskiej, czy gdzieś w przestworzach, czy może już doleciał do słońca, spłonął, a z jego popiołów narodzą się nowe, małe, by już niebawem osiąść na mokotowskich chodnikach, by ozdabiać szarą codzienność tutejszych mieszkańców, by rozproszyć okropną szarzyzno-krzywiznę tutejszej kostki brukowej. Bo żywot pawia jest różowy. Niczym sklep całodobowy.

sobota, 4 czerwca 2016

PKP Warszawa Ursus

Przepraszam. Czy wie pan, o której będzie pociąg do centrum? O dziewiętnastej piętnaście. Tak mi się wydaje. Ale mogę się mylić.

Myliłem się. Równo dziewiętnasta piętnaście facet zaczyna się na mnie patrzyć. Siedzę w drugim końcu peronu, a on i tak wbija we mnie wzrok. Domaga się pociągu, a ja na brak pociągu nic poradzić przecież nie mogę.

Dziewiętnasta siedemnaście. Pociąg nie przyjeżdża. Nie ma go nawet na kolejowym horyzoncie. Dla mnie to lepiej. Zachód słońca na obrzeżach miasta zawsze wyglądał lepiej niż w zatęchłym centrum.

Dziewiętnasta dziewiętnaście. Pan zawiesił na mnie wzrok. Trwale. Mam stuprocentową pewność, że patrzy na mnie. Gdyby wyczekiwał wzrokiem pociągu, obróciłby głowę o sto osiemdziesiąt stopni.

Dziewiętnasta dwadzieścia trzy. Tu jest naprawdę bardzo przyjemnie. Słońce zachodzi, cisza, wiatr muska mi twarz. Mógłbym tu zostać i napawać się ciszą i spokojem. Ale ten wzrok!

Dziewiętnasta dwadzieścia pięć. No dobra. Chyba przeczytałem nie ten rozkład. Pociąg dziewiętnasta piętnaście będzie kursował dopiero od trzynastego. Dziś przyjedzie za minutę. Dziewiętnasta dwadzieścia sześć. Czy iść, przeprosić i dopoinformować pana?

Dziewiętnasta dwadzieścia sześć. A niech sam ruszy tyłek i poczyta rozkład. Informacją na kolei zajmują się inni. Nie mogę im tak podbierać pracy. Nie mam moralnego prawa. O! Jedzie pociąg.

Dziewiętnasta dwadzieścia sześć (znowu!). Wstaję. Wstaje pan. Idę do początku składu. Pan z każdą sekundą też coraz bardziej idzie do początku składu. Będzie dym. Albo syczenie. Sykanie. Sssss...

Dziewiętnasta dwadzieścia siedem. Siedzę najlepiej. Tuż obok grubego konduktora. Jedziemy. Pan nie przychodzi. Dymu nie będzie. Jestem bezpieczny. Ale mogę się mylić.

środa, 18 maja 2016

Jak Michael Jackson wybił okno sąsiadom

Sąsiadom z parteru wybili okno. Nocą. A jeszcze wczoraj wczesnym rankiem ulatniały się z ich okien dźwięki od Michaela Jacksona. Zanim dotarło do mnie, że to on, zdążyłem pomyśleć, że to niejaki Queen. Gitarka taka podobna, tempo, rytm i to popowe rozpasanie. Właściwie nie trzeba było stać pod tym oknem, żeby posłuchać króla. Można było pójść za śmietnik, nad pobliski stawik czy sąsiednią uliczkę, bo i tam dało się to wszystko usłyszeć. 

Michael albo uderzająco podobny doń zespół Queen musi mieć na tym osiedlu jakiegoś zagorzałego przeciwnika albo nawet zajadłego wroga. Bo przecież szyby nie tłuką się same, na środku swej tafli, wśród nocnej ciszy.

A jednak sąsiedzi z parteru wydają się być sami sobie winni. Bo gdyby przecież z ich okien dochodziły dźwięki takiego Palestriny czy innego di Lasso, nikt by się nawet nie odważył wycelować czymkolwiek w sąsiedzki dobytek. Chyba, że pan ciemności we własnej osobie. 

U nas przy Dolnej nie zjawia się jednak ani pan ciemności, ani Palestrina, rzadko też wpada zdrowy rozsądek spowity w dobry muzyczny smak. Jest za to Majkel, Kłin, pop, kamienie i szkło.

środa, 11 maja 2016

Mijałem fort

Mijałem fort. Z fortu zniknęły drzewa. No dobra, połowa drzew. Fort to teraz plac budowy. A jeszcze niedawno piliśmy tu wódkę. Pośród drzew i traw. Pośród traw wydeptana ścieżka wiodła nas na drugi kraniec fortu. Tam z góry patrzyliśmy na najdziksze tereny dzielni. Był wieczór, byli my. I ruda się lała. I było już jaśniej. 

Chciwi ludzie odgrodzili przeprawę na fosie. Toteż na most wchodziło się po lodówce. Zanurzonej w mętnej wodzie. Nigdy żadnej lodówce nie zawdzięczałem tyle. Co tej. A potem był garaż za garażem. I była noc. I strach. A teraz nie ma garaży. Jest plac budowy. Plac budowy w biały dzień. Strach graniczy z obrzydzeniem.

Na środku placu stoją prywatne samochody przodowników oszalałej deweloperki. Jest kurz, piach i zero litości dla drzew i traw. Wyobraźnie nie hula, nie tańczy.

Buda stróża tuż za mostem. Wziąć ponton. Podpłynąć od tyłu. Zostawić ładunki. Wrócić Wysiąść. Wysadzić. Wreszcie. Iksdziesiąt lat po wojnie. 

Taka wyobraźnia.

czwartek, 5 maja 2016

Poczta Polska

Co za genialny twór. Tu się siedzi. Na własne życzenie. Trochę brzydko pachnie na wejściu. Bezdomni śpią pod paczkomatem. Śpią do rana. Ale zaraz potem panie zaszyte w białych kołnierzach ociekają perfumą, uprzejmością i zwyczajnym ludzkim ciepłem. Siedzę. Na własne życzenie. Na czerwonych fotelach opiera się zmęczone od świtania słońce. Na czerwono odmierza się tu czas. Czerwony czas na czarnym tle. Powtórka z liczebników. 137, 138, 139, 140, 141, 142, 143, 144, 145, 146, 147, 148, 149, 150, 151, 152, ja!

Przed upływem czasu uporczywe siedzenie w słońcu. Czerwona pufa. Przychodzą dwie kule. Kule wiodą panią. Pani odstawia kulę. Pani wyciąga portfel. Pani idzie się wpychać. Wpycha się - nie zna liczebników. Wpycha się po Gazetę Polską. Wyciąga drobne i upada. Kula. Nagle upada kula. Upada. Upadła. A mnie się zdawa, że to urząd upadł cały. I nikt się poń nie schyli. Schylić się nie raczy.

Już się nie podniesie.

środa, 27 kwietnia 2016

z-nieby-wanie

Dziś jeszcze bardziej bym się wyniósł z miasta. Na wszelki wypadek trzymam się z dala od dworca PKP. Jakieś kilka chwil temu wybiła doba, jak ostatni raz szedłem przez PKP Powiśle. Nieskorzystanie z usługi kolei musiało zaowocować pozostaniem w miejscu i twórczym kryzysem, który z każdą godziną przybiera coraz to bardziej niewyobrażalne rozmiary.

Gdyby dziś dworzec był bliżej, to jest mniej niż pięć minut spacerem stąd, to już bym zniebył. Siedział przodem do kierunku jazdy. Tyłem do centrum. Znikałbym z oczu.

Póki co jestem. Moją głowę spowija niewidzialna chmura w kolorze niewidzialnej czerni o imieniu smog. Ulgę przyniosłoby już opuszczenie drugiej strefy biletowej. Na rzecz respiracji.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Biegnę przez PKP Powiśle

Biegnę przez peron PKP Powiśle. Z tunelu wyłania się zielono biały pociąg. Zaczynam na schodach. Biec. Biegnę. Dogonię go i dam nogę z tego miasta. Miasta syfu, hałasu i chaosu. Poza tym oddechnę czymś lepszym. Powietrzem bez sadzy i parującego węgla. Biegnę więc po peronie. Po pasie dla widomych. Widmowych. On wyznacza mi najkrótszą, najprostszą trasę. Biegnę. Jestem trochę spóźnionym i nieprzygotowanym maratończykiem. Niewykluczone, że tuż przed drzwiami składu padnę na twarz i tak już zostanę. Może napiszą o mnie w lokalnej gazecie. A może zsunę się z peronu i zniknę gdzieś między betonem i rdzą szyn. Rozdziobią mnie gołębie. Nie. Dogonię ten pociąg. Zwieję. Już doganiam. Biegnę. On jedzie. Jedzie nagle coraz szybciej, szybciej i chyba nie staje. 
Nie staje. Prawie dobiegłem. Prawie wsiadłem. Prawie wysiadłem z dala od tego miasta, bo prawie jechałem tym pociągiem. 
Miałem nogę na stopniu, gdy ktoś nagle krzyknął - Panie, ten pociąg to jest służbowy, służbowy, służbowy! 

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

PKP WKD Aleje Jerozolimskie

Przystanek na żądanie. Chyba nikt w tym mieście nie lubi przystanków na żądanie. Bo o ile szybszą i przyjemniejszą stałaby się każdorazowa podróż, gdyby autobusy nie zatrzymywały się na tych małych odludziach, wypuszczając po jednym maluczkim człowieczku, który i tak każdorazowo nie może pojąć swoim rozumem, że autobus wyhamował tutaj właśnie dla niego, a właściwie to on sam, ten mały człowieczek sam jednym ruchem ręki, zainicjował zatrzymanie autobusu ku niezadowoleniu pozostałych pasażerów. Nikt w tym mieście nie lubi przystanków na żądanie chyba, że sam wysiada na takich dzień w dzień. Ja nie wysiadam. 

Ja się rozpędzam. Jestem człowiekiem dużych prędkości, a mój umysł wprawiający niestrudzone ciało w ruch wydaje się być przeżyzną glebą, która wydała ziarno TGV.

Trzeba nabierać prędkości. Trzeba pędzić. Nie ma sensu stawać po nic. Sens jest w pędzie. Sensu nabiera szalony autobus 187 między Śmigłowca a Popularną. Wówczas to wjeżdża na wiadukt rozpięty nad kolejami dwóch maści i śmiga jak niewyżyty. Pędzi na zabicie. Na zabicie, bo na wiadukcie jest horyzont. Tam jest koniec świata. A my jedziemy w niebo. Do nieba jedzie się 187. Jedzie się do nieba, kiedy ktoś wciska przycisk. STOP.

Stajemy na PKP WKD Aleje Jerozolimskie. Z autobusu wytacza się podstarzały człowieczek z dwukołowym wózkiem. Sunie po ziemi. Tak pryska horyzont. Przystanek końcowy wszelkim włajażom podniebnym.

Słychać jeszcze stukot wózka o kostkę brukową, widać zmęczone brązem szyny, w oddali między wiaduktem a blaszanymi marketami majaczy przystanek Popularna. Cały zaś świat zdaje się przeklinać ten szaleńczy twór, jakim jest PKP WKD Aleje Jerozolimskie.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Tutaj śpi niejeden pociąg

To był cudowny koniec weekendu! Odolany są martwe w niedzielny wieczór. Tylko jedna taka spalinówka na lokomotywowni wykonuje takie wahadłowe ruchy to w przód to w tył. Tak pewnie całą niedzielę. Całą niedzielę słychać turkot silnika. Niewprawne ucho myśli, że to ciągnik. A to właśnie jedno z największych osiągnięć myśli technicznej. Przeszłość i przyszłość jest taka lokomotywa.

Dalej za żwirownią śpią stare wagony towarowe. Trwa wietrzenie wnętrz, więc widać puszki po pasztecie. 

I karton po soku. To jest ziemia zroszona alkoholem, choć nie widać, żeby ktoś tu wsiadał czy wysiadał. Napoje i ludzie wyparowali.

A dziś nie ma śpiących pociągów, nie ma lokomotywowni i nie ma turkotu silnika. 

Hałas jest. Szum sypanego żwiru, trzask przyczep i wirujące betoniarki. 

Jest kurz, pył i poniedziałek.

środa, 23 marca 2016

166

Teraz jeżdżę 166. To już kolejna szpitalna linia w moim życiu. Jeżdżę z ludźmi, którzy pamiętają Stan Wojenny oraz Sobór Trydencki. Wszyscy siedzą od brzegu, żeby na wypadek wybuchu nie wypaść przez okno. Tylko ja siedzę od okna. W razie wybuchu nie przygniotą mnie ludzie, ich torby ani ich wózki. Ale to siedzenie w głębi przy oknie nie budzi zaufania. Przez całą drogę nikt obok mnie nie siada. Wolą stać. Niech stoją. W razie wybuchu na pewno coś wymyślą. Ja zaś wypadnę przez okno. Upadnę na ziemię, wstanę i ruszę przed siebie.

poniedziałek, 21 marca 2016

Poetycki zakład higieny

Ludzie zostawiają brudny talerzyk. Brudny siwy talerzyk na białej szafce. A na brudnym szarym talerzyku seledynowe coś. I to seledynowe coś nie jest ani cieczą ani ciałem stałym. Jedno jest pewne. Jeśli włożyć tam palec, dziwna masa, nim rozlezie się na boki, przyklei się do skóry palca i szybko zaschnie. Być może zaaplikuje też na skórę dosyć nieprzyjemny zapach. 
Sama seledynowa maź - to może być wszystko. Zdechły sos z cytryny, żółć, wschodnioazjatycki klej, a nawet płyn z silnika wojskowego samolotu. Seledynowa maź może być żywa, a więc posiadać zdolność do rozmnażania się. Wkrótce więc opuści talerzyk i zacznie gnębić mnie od kostek począwszy. Niebawem mogę zatonąć cały, choć przede mną jeszcze całe życie. A można było wynieść gdzieś siwy talerzyk. Do siwozlewu. Ocalić jeszcze jedno istnienie.

poniedziałek, 7 marca 2016

Krótka rzecz o wiewiórkach, rybach i półptaszku

Szalone wiewiórki obracają się wokół pnia. Przyczepione pazurami do kory, głowami do dołu okrążają z dziką prędkością zielony pień. Przez miliułamki milisekund wiszą w powietrzu. Między miliułamkami milisekund przytwierdzają się do pnia. Krążą wściekle i bez opamiętania.

Między nowo nasadzonymi iglakami cichutką dwukółką przejeżdża komendant tutejszej ochrony. Ma czapkę z żelaznym daszkiem, nad którym unosi się pół ptaszka.

Mężczyzna w niebieskiej kurtce niesie porąbane ryby. Niesie porąbane płaty rybne do restauracji w parku króla.

Król niegdyś o mało nie oderwał się od ziemi i nie poleciał do nieba.

Nie stać mnie na rybę w restauracji króla i na współczucie jemu.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Gaz wycieka nadal

Gaz wycieka nadal. Na szczęście namierzyłem wyciek, dlatego stoję teraz godzinami przy rurce i zatykam dziurkę palcami. Ty na wszelki wypadek wyjeżdżasz z miasta. Pakujesz torbę i masz ją nieprzyzwoicie dużą. Pewnie masz rację. Prędko nie pozbędziemy się wycieku, co może wymagać ode mnie dość dużej ofiary. Co najmniej tak dużej jak duża jest Twoja torba na chwilę przed wyjazdem. A więc wychodzisz i machasz na pożegnanie póki nie znikniesz za rogiem. Z resztą nie widzę ani Twojego machania ani też Twojego zniknięcia za rogiem. Jestem przecież w kuchni. W kuchni nie ma okna. Jest za to sporo gazu i niechętny współpracy wywietrznik. 

Tak naprawdę da się żyć. Jedna ręka zajęta powstrzymywaniem gazu przed wylotem to jeszcze nie koniec świata. Drugą, wolną ręką da się przecież jeść, pić i drapać. Najgorzej przez chwilę było z toaletą, na szczęście mieliśmy pod zlewem kosz na śmieci.

Gaz to jednak nie taki demon, jak się z początku wydawało. Kiedy powstrzymuje się go przed ekspansją, on sam zdaje się specjalnie nie napierać. Jest spokojny, cichy i nie narzuca się oczom. Nie zabiera snu. Wystarczy oprzeć poduszkę o rurkę, a on, ten gaz, przestaje posykiwać i tak zostaje do rana, kiedy bardzo chce choć na chwilę wyjrzeć na świat i przywitać się ze wschodzącym słonkiem.

Gaz wcale nie jest taki zły. Jego demoniczność musiały wykreować chore teorie spiskowe. A z gazem można się zaprzyjaźnić. Gaz ma na imię Wojtek.

piątek, 12 lutego 2016

Gazownik nie przyszedł

Gazownik nie przyszedł
więc robi się żółto chyba
płynę przez akwarium
które pełne jest
złotych rybek
zawór to pozór
po jedenaste to
nie robić przekrętów
więc wiotczeją ściany
i rozpływają na boki

rybki mnożą się jak króliki
setki tysiące potrójnych
życzeń ostatnich zasłony
ze złotych łusek czynią
czerń i zaćmienie jak gdyby
wyłączyli prąd

mrokiem otuliło dom
płótno z siarkoikry
i ciemność na baczność
stoi

zapalam świeczkę

piątek, 29 stycznia 2016

14 zatrważających faktów o ludziach z krótkimi i grubymi palcami u rąk

1. Zdaniem wybitnych autorytetów do spraw dłoni posiadanie krótkich palców u rąk nie jest oznaką niczego dobrego

2. Osoby z krótkimi palcami u rąk tworzą toksyczne relacje ze znajomymi, z rodziną, a także z obcymi i kolegami z pracy

3. Na portalach społecznościowych nigdy nie mają więcej niż 5 znajomych – dokładnie tylu, ilu są w stanie zliczyć na palcach jednej ręki

4. Może być, że zostało udowodnione, iż długość palców u rąk jest wprost proporcjonalna do szerokości horyzontów myślowych jednostki

5. W pewnych kręgach mówi się, że osoby o zbyt krótkich palcach mają silnie ograniczone myślenie abstrakcyjne

6. Między innymi, w związku z powyższym, nie należą do nazbyt uprzejmych

7. ...i nie grają na instrumentach muzycznych, co przekłada się na niedorozwój myślenia abstrakcyjnego (tu zaczyna się błędne koło), o którym mowa w punkcie 5 (por. palce Wagnera z jego zdolnością do teoretyzowania w tematach różnych)

8. Nie uznają ogólnie przyjętych norm kulturalnego współżycia (np.. skrajna niemożność załapania czym jest 'kolejka' i o co chodzi w cierpliwym staniu w niej samej)

9. Często piszą (do 1 z 5 swoich znajomych, o których mowa w pkt. 3.) na telefonie komórkowym, często naciskając palcem po od 3 do 10 sąsiadujących ze sobą przycisków, nadwerężając relacje z adresatami, których może policzyć na palcach 1 ręki

10. Często zaciskają pięści i zgrzytają zębami

11. Lubią pchać się do polityki

12. Lubią zwierzęta

13. I łatwo zaplątują się w papierze toaletowym

14. ...w skrajnych przypadkach z niepokojącym upodobaniem oplatając go sobie wokół szyi i...

sobota, 16 stycznia 2016

Zawarłem pakt z białym g.

Zawarłem pakt z białym g. Zawarłem pakt z białym g. od wczesnego rana do późnego wieczora. Właściwie zawarłem pakt z białym g. już wczoraj wieczorem. Wczoraj to było, kiedy autobusy stanęły na skarpie i nie mogły ruszyć pod górę. A ja przeczułem. Przeczułem i jechałem naokoło podczas kiedy moi krajanie, moi dzielniczanie, a nawet moi współpodróżnicy kierunkowi musieli wyjść i człapali po skarpie, osuwając się co krok o kolejne dwa kroki w dół, i kląc przy tym pod czerwonym nosem. I kiedy oni tak wjeżdżali i zjeżdżali, ja zaszedłem dom mój od tyłu, stanąłem przodem do przepaści i jąłem się zsuwać, zsuwałem się a ono, białe g., zaniosło mnie do samego domu.

Rano wyszedłem z domu i poszedłem na kolej. Widziałem jak białe g. daje się podrywać rozpędzonym ekspresom i jak wisi uniesione w powietrzu jeszcze długie chwile po zniknięciu ostatniego wagonu za super szarym horyzontem. Białe g. przy pomocy kolei umie zrobić mgłę. Kolej i mgła przychodzą cicho i o świcie. I wiem czemu władze państwowe nie lubią tak państwowej kolei. I wiem czemu kolej spółkuje z białym g. Wiem, czemu je podrywa...

Wieczorem białe g. leży spokojnie na białym prześcieradełku i mruga. Wyciąga biały arkusz i chce, żebym podpisał o w tym miejscu. Oboje jesteśmy zmęczeni. Dobra, podpisuję. Podpisuję od niechcenia. Od niechcenia podpisuję pakt z białym g. Od niechcenia. I od tych wrażeń.