środa, 13 lipca 2016

Jak polubiłem urząd dzielnicowy

Zostałem entuzjastą urzędu. Przy całej niechęci do instytucji uruchamianych i utrzymywanych przez państwo polubiłem urząd dzielnicy. I nic to, że docierałem doń prawie godzinę, stosując autobus miejski. I nic to, że przez pół drogi biłem się z myślami, czy wreszcie nie przesiąść się w ponton, kajak czy coś innego co ma płetwy i/lub unosi się na wodzie. W pewnym momencie moje spracowane dłonie pchają jednak drzwi urzędu i znajduję się w długim, sięgającym za horyzont holu.

W ciągu pięciu minut obskakuję dwa pokoje i trafiam do trzeciego, w którym załatwiam sprawunki z przemiłym panem, który odpowiada jasno i konkretnie na moje pytania, po czym zaczyna klikać w komputer, albowiem zna on obsługę komputera. 

Mój wzrok w owym czasie wygląda się przez przeogromne okno rozciągające się tutaj od wszystkich podłóg po wszystkie sufity. Szare ramy okienne doskonale zlewają się z szarzyzną panującej dziś aury. I tylko grupka dzieci znajdująca wakacyjne zajęcie w ścianach multikina tchnie barwami w dzielnicową nudę. Oto dzieciątka pozornie utrzymywane przez opiekunki w parnym rzędzie rozbiegają się na wszystkie strony i zdają się znajdować większe upodobanie w podeszczowej rzeczywistości betonowego świata niźli ciągnąć ku oklepanej mieszczańskiej rozrywce. 

Wizyta w przestronnym, klimatyzowanym i pełnym życzliwych ludzi urzędzie dobiega końca. Wymieniam jeszcze grzeczności z urzędnikiem, który odpowiada na dzień dobry, dziękuję, proszę, dziękuję i do widzenia, po czym ruszam w świat.

A spod urzędu zabiera mnie nad wyraz często kursujący tutaj autobus, do którego wsiada uformowana w prześliczną kolejeczkę garstka dobrych ludzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz